And it's a crying shame you don't know who to blame
W poniedziałek z samego rana wykonałam telefon do szkoły językowej, po to jedynie, by dowiedzieć się, że nie mają wolnych miejsc i na chwilę obecną mogą mi zaoferować zmianę poziomu albo - w ostateczności - szkoły. Niepocieszona taką informacją, obdzwoniłam wykluczone przeze mnie w procesie wyboru szkoły, by w konsekwencji opaść na fotel i zacząć użalanie się nad swoim marnym losem. Ku mojemu rozczarowaniu nie istniała żadna szansa na uwolnienie się od Marcela. Oczywiście, gdybym się zaparła, pewnie znalazłabym jakieś miejsce w podrzędnej szkole, powtarzając rzeczy, które nigdy nie przydadzą mi się w Anglii. Nie byłam na tyle szalona, by to zrobić, więc stopniowo przyzwyczajałam się do myśli, że przyjdzie mi spędzić z Kamińskim kolejne miesiące mej durnej egzystencji. W końcu był całkiem dobrym nauczycielem i właściwie nie wspomniał nic o tamtej imprezie, więc może powinnam przestać zgrywać idiotkę i po prostu zająć się tym, co do mnie należało? Aby zaspokoić swoje wyrzuty sumienia i przede wszystkim ciekawość, musiałam zasięgnąć wiedzy u prawdziwej toruńskiej encyklopedii - Zofii Sienkiewicz. Tylko ona mogła, bez żadnych podejrzeń, powiedzieć mi coś o Marcelu, tym samym pozbawiając mnie złudzeń albo skazując na wieczną nienawiść. Liczyłam więc, że któregoś dnia wpadnę do pubu, w którym pracuje Zośka i potem udam się z nią na jakieś piwo. To było jedyne sensowne wyjście, które mogło rzucić nieco więcej światła na postać Kamińskiego. Włączyłam w końcu laptopa, wzdychając ciężko. Ostatnio zbyt wiele czasu poświęcałam Marcelowi, co nie wróżyło niczego dobrego. Mogłam sobie wmawiać, że mnie irytuje albo nurtuje, ale prawda była taka, że ten mężczyzna mnie i n t r y g o w a ł i to była straszna myśl.
Czwartkowy wieczór spędziłam z kolei nad kserówkami z angielskiego, zastanawiając się, jakim cudem mam przestać myśleć o blondasie, kiedy z każdego kąta w pokoju spoglądają na mnie kopie ćwiczeń, które znajdowały się w jego dłoniach. Nie przyznałam się do swoich obaw Almie, bowiem byłam pewna, że znowu zacznie prawić mi morały i przywoływać do porządku. Dość już miałam rozmów o Gary'm, nie mogłam więc pozwolić, by historia na nowo się powtórzyła. Zła na ten przeklęty świat i na siebie samą za rozważanie nad czymś tak śmiesznym, pomazałam ćwiczenia, by wpakować je ostatecznie do różowej teczki. Miałam mnóstwo czasu (uściślając, dwadzieścia jeden godzin), by je zrobić, po co więc miałabym się trudzić właśnie teraz?
W piątek rano obudził mnie telefon od Poli. Zaspana spojrzałam na mrugający wyświetlacz, błagając los, by nie był to budzik. Los tego dnia był łaskawy dla mnie i na ekranie wściekle migało imię mojej wyrodnej siostry, komunikując mi, jak wielki błąd popełnię, gdy odbiorę połączenie. Dając sobie kilka minut zwłoki, przeciągnęłam się leniwie, ziewnęłam i zamruczałam jak mały kotek, bo kocica była ze mnie żadna w tej szerokiej, wyblakłej piżamce.
- Rezydencja młodego boga seksu, w czym mogę pomóc?
- Chyba starej panny z nadwagą, i mnie już w niczym nie pomożesz.
Apolonia Marszał wrodziła się do babci. Jej cięty język i tendencja do obrażania mnie na każdym kroku była ewidentnym wskazaniem na podobieństwo do seniorki rodu. W odpowiedzi westchnęłam jedynie, wyczuwając nutę goryczy w głosie młodej. Nawet jeżeli mnie drażniła, to wiedziałam, że powód jej telefonu jest tym samym powodem jej gniewu. Potrafiłam to zrozumieć, a więc nie skomentowawszy jej zaczepki, przeszłam do meritum, pytając ją o motyw nieszczęścia, jaki nią właśnie targa. Pola prychnęła, potem pomruczała jakieś dziwne farmazony, a na koniec jęknęła głośno, tak jakby chciała obudzić połowę bloku.
- Jestem w domu od wczoraj, bo Kajtek przyjechał po jakieś dokumenty i dzisiaj rano mama mi powiedziała, że ojciec zamierza wziąć ślub na koniec listopada.
Nabrałam głośno powietrza, siląc się na spokój. To było ponad moje siły. Płaczliwy ton głosu Poli również wskazywał na jej oburzenie, ale nie wydawała się być aż tak wstrząśnięta jak ja. Być może dlatego, że miała więcej czasu na przetrawienie wiadomości albo dlatego, że Kajetan Przybylski, jej chłopak, po prostu siedział obok, trzymając ją za rękę. Bo tylko w taki sposób Apolonia zachowywała resztki rozsądku. Mnie, niestety, nie miał kto pocieszać, a więc ściskałam mocno telefon, próbując nikogo nie zabić. Pierwszy w kolejce był Tomasz Marszał.
- Świetna wiadomość z samego rana - odpowiedziałam po całej minucie ciszy, łudząc się, że nie brzmię jak rozhisteryzowana zakonnica, która przypadkowo wylądowała w burdelu. Młoda westchnęła, chlipnęła nieszczęśliwie i zapytała niezwykle spokojnie:
- Jak go powstrzymamy?
Roześmiałam się. I to niby ja miałam głowę pełną durnych pomysłów? Alma, choć raz, powinna posłuchać mojej siostry. Ona naprawdę była mistrzem chorych knuć i to ją należało leczyć, a nie mnie. Ja w porównaniu do niej byłam ekstremalnie normalna.
- Nie powstrzymamy. Kornelia jest w ciąży, ojciec ją kocha i tak naprawdę nasze zdanie nie ma żadnego znaczenia. Pozwólmy mu na ten wielki upadek i przyglądajmy się jak jego szczęście zamienia się w horror. Kiedyś wezmą rozwód, a ojciec przyzna nam rację. Nie ma sensu się zamartwiać - odparłam niezwykle poważnie, nie wierząc w ani jedno wypowiedziane słowo. Byłam jednak starszą siostrą i musiałam zapewnić komfort psychiczny Poli. Nawet jeżeli ja sama popadałam w obłęd. Dzień dobroci dla zwierząt.
- Tak myślisz? Ale tata jest w nią wpatrzony jak w jakiś pojebany obrazek, myślisz, że kiedykolwiek przejrzy na oczy?
- Jak będzie miał wyczyszczone konto do cna to tak.
- Słabe pocieszenie. Ktoś musi na mnie łożyć do końca studiów, nie pomyślał o tym?
Zaśmiałam się szczerze, słysząc buńczuczny ton Poli. Ona zawsze potrafiła przejść do typowo przyziemnych spraw, porzucając nagle to, co prawdziwie istotne. Choć może właśnie tak było lepiej. Zamartwianie się tym ślubem i tak nie miało sensu, po co więc miałyśmy rozprawiać nad tym, skoro nie byłyśmy w stanie zbyt wiele wskórać?
- Zaskarżysz go w sądzie, ot co.
- A rozmawiałaś z nim?
Jasna cholera! że też nagle musiało jej się przypomnieć właśnie to. Mruknęłam w odpowiedzi jakąś monosylabę, licząc, że to wystarczy, jednak młoda kontynuowała temat, zadając coraz bardziej skomplikowane pytania.
- Nie rozmawiałam i czuję się świetnie. On też jest winny i nie mam zamiaru go przepraszać, dopóki nie przyzna się do błędu - powiedziałam dumnie, ucinając połowę następnego wywodu Apolonii.
- Rozumiem. To będę kończyć, trzymaj się, Klara!
Skończywszy naszą rozmowę w tak pozytywny sposób, Pola rozłączyła się, pozostawiając mnie z uczuciem złości. Złości na ten piekielny ślub, na ojca, Kornelię i ostatecznie na samą siebie, bowiem wcale nie byłam pozbawiona winy. Zawaliłam. Tym że nie rozmawiałam z ojcem szczerze, z tym, że podejmowałam decyzje zbyt pochopnie i nigdy nie myślałam długo nad tym, co mówiłam. Ach, ja, tragiczna Klara Marszał. Byłam straszną hipokrytką. Kazałam nie martwić się młodej, kiedy ja sama odczuwałam niepokój i wściekłość. A co najgorsze, nie mogłam przestać myśleć o zbliżającym się ślubie i jego opłakanych konsekwencjach. Przecież nie byłam w stanie nic zrobić. Każdy był sobie sterem, żeglarzem i okrętem (czy jakość tak) i nie do mnie należało ostatnie zdanie. Nawet jeśli w grę wchodziła najgorsza życiowa decyzja mojego ojca.
Wraz w wybiciem dziesiątej na telefonicznym zegarze, ubrałam się i ruszyłam na podbój kuchni, gdzie swoje śniadanie spożywali już moi współlokatorzy. Mikołaj jadł jakieś dziwne kanapki i popijał je kawą, Alma zaś siedziała z nosem w książce, przegryzając kawałki marchewki. Idealne małżeństwo, pomyślałam, otwierając lodówkę z głośnym łoskotem. I dźwięk ten przyczynił się do tego, że moi przyjaciele zdali sobie w końcu sprawę z tego, że do nich dołączyłam. Jako pierwszy przemówił Miko i ton jego głosu wskazywał jedynie na mój opłakany stan, co było marnym rozpoczęciem dnia.
- Co się stało? - zapytał przejęty, na co Alma oderwała się od podręcznika, przyglądając mi się badawczo. A ja, jakby tylko czekając na takie pytanie, usiadłam naprzeciwko, wzdychając ciężko. Nie musieli długo mnie namawiać do wyznań, bowiem tego dnia naprawdę potrzebowałam czyjegoś zainteresowania. Zazwyczaj potrzebowałam zainteresowania ze strony drugiego człowieka, ale dzisiejszego dnia ten stan stał się wyjątkowo uciążliwy. Uciążliwy właściwie był sam powód mojej zbolałej miny, a więc logiczne było to, że musiałam się tym z kimś podzielić. W kilkunastu zdaniach opowiedziałam im o mojej porannej rozmowie i kolejnych rewelacjach z rodzinnego domu (choć słowo rodzinny było mocno naciągane w obecnej sytuacji). Mój kwiecisty język z dokładnością emocjonalną opisywał każde targające mną uczucie. Od rozczarowania po troskę i ostatecznie smutek. Zależało mi na ojcu, na co być może nie wskazywały minione tygodnie, i przede wszystkim pragnęłam jego szczęścia, z tym, że nie u boku kogoś takiego jak Kornelia. Pominęłam swoje wynurzenia na jej temat, uznając to za poranną przesadę. Wątpiłam, by Alma albo Mikołaj mieli ochotę ponownie wysłuchiwać moich tyrad na temat ulubionej Korni. W końcu zakończyłam swój wywód, oddychając niezwykle ciężko i ku swojemu rozczarowaniu zauważyłam, że nie czuję się ani odrobinę lepiej. Byłam zwyczajnie sfrustrowana i to nawet bardziej niż na początku.
- Szkoda, że nie zadzwonił, żeby cię poinformować.
Miko, siląc się na zbolałą minę, przemówił grobowym tonem, wyraźnie nie wiedząc, jak mnie pocieszyć. Amelia, słysząc to, parsknęła śmiechem, na co jej zawtórowałam. Bazyl nie miał za gorsz wyczucia, aczkolwiek bardzo często chroniło mnie to przed popadnięciem w obłęd.
- I ty chcesz być prokuratorem? - odparłam z powątpiewaniem, zaszczycając go żelaznym spojrzeniem zaspanych oczu. Chłopak wzruszył na to ramionami, mrucząc, że okrucieństwo jeszcze nikomu nie przysporzyło przyjaciół, a potem dopił swoją kawę.
- Postaw się na jego miejscu...
- No tak, odezwała się wielka obrończyni Tomasza Marszała, czy on ci za to płaci? - zaczęłam oburzona, nie będąc w stanie wysłuchiwać tych bezsensownych tłumaczeń. Wieczorek zawsze stała po stronie mojego ojca, tak jakby zawarła z nim chory pakt albo po prostu chciała robić mi na złość. Tak czy inaczej, nie znosiłam, gdy mówiła do mnie tym protekcjonalnym tonem, powtarzając w kółko te same argumenty. Że mój ojciec jest samotny, że potrzebował miłości, wsparcia i swego rodzaju nowości, że po tylu latach zajmowania się tylko nami, postanowił zrobić coś dla siebie i że rozwód z moją matką był bodźcem, by pójść w coś szalonego. Owszem, Alma miała rację, ale to nie usprawiedliwiało jego fatalnego wyboru.
- Ale po co u licha mu ślub? Myślałem, że branie ślubu z powodu ciąży to przeżytek...
- Jakbyś mnie zapłodnił, to nie wziąłbyś ze mną ślubu?
Alma przerwała Mikołajowi, wbijając mu palec w żebra, na co zareagował panicznym śmiechem. Jej chłodny ton głosu wskazywał z kolei na kłopoty, co wyjaśniało późniejsze zająknięcie chłopaka.
- To inna sprawa.
- Policzymy się później, Bazyl - odparła bez cienia emocji, na nowo skupiając się na mnie - twój tata zawsze był honorowym człowiekiem. Sama nam mówiłaś, że ślub z twoją mamą wziął głównie dlatego, że była z tobą w ciąży, więc tutaj chodzi o honor i troskę. Przeżył wiele lat z twoją mamą i dla niego to nie jest błąd. Podobnie z Kornelią. Kocha ją i nie widzi w tym nic złego, na dodatek chce dać odpowiedni start swojemu dziecku, które się urodzi. To, że nie ma dla ciebie i Poli czasu nie świadczy o tym, że...
- Wiem, ok, ale nie w tym rzecz, Alma. Teraz i tak już po ptokach, więc trudno. Nie mam mu za złe, że się zaangażował, ale liczyłam, że wybierze kogoś odpowiedniego, wiesz o co chodzi...
Mikołaj, choć obojętny na naszą dysputę, pokiwał głową gorliwie, jakby od tego zależało jego życie, a Amelia przytaknęła ruchem głowy, choć nie dostrzegałam u niej wielkiego entuzjazmu dla moich słów. Wiedziałam, że dostrzega między nimi coś więcej, ale czy to dla własnego spokoju czy też mojego komfortu, nie miała zamiaru tego teraz roztrząsać.
- Mam wykład o jedenastej trzydzieści - odparła w zamian, odchodząc od stołu. Zdałam sobie wówczas sprawę, że odkąd tu przyszłam, nie wzięłam kompletnie nic do usta, a w końcu moim głównym celem było zjedzenie śniadania.
- O której kończysz angielski?
Cholera!
- O osiemnastej - odparłam bez przekonania, zastanawiając się, czy chcę sobie popsuć ten dzień doszczętnie.
- Będę czekać na ciebie pod Kopcem*, ok? Będę na starówce, to możemy razem wrócić.
Uśmiechnęłam się blado, przytakując na jej propozycję. W myślach jednak kalkulowałam, jak wymigać się od dzisiejszych zajęć angielskiego. Naprawdę nie miałam ochoty widzieć się z Marcelem. Przede wszystkim dlatego, że byłam bardzo zmęczona dzisiejszym porankiem, a po drugie dlatego, że nie miałam ochoty robić tych durnych ćwiczeń. Aczkolwiek zdawałam sobie sprawę również z tego, że dzisiejsza ucieczka nie mogła mi w niczym pomóc. Problem nadal istniał i musiałam rozwiązać go po męsku, czyli, na sam początek, nie mogłam uciekać i udawać, że nie jestem zła. Postanowiłam więc, że dzisiaj wygarnę mu to, co wygarnąć powinnam tydzień temu i raz na zawsze zakończę ten rozdział. Z wbitym sztyletem w serce albo plecy, choć co to mogła być za różnica. Mężczyźni lubili mnie ranić, więc równie dobrze Kamiński mógł mnie wyśmiać i ironicznie podziękować za przysługę. Bo może właśnie dzięki tamtej intrydze, Aneta do niego wróciła. Szczęśliwi na nowo i zakochani po kres swojego marnego życia. Och, to prawdziwie piękne.
- Będziesz jadła tego tosta?
- Boże, Bazyl, ile ty żresz?
Na moje (nie)szczęście Mikołaj przerwał tok moich chorych rozmyślań, sprowadzając na ziemię. W końcu moje życie toczyło się na ziemi, a nie w jakiś rajskich krainach. Ostatecznie, oddałam mu połowę tostu, dolewając sobie soku pomarańczowego. Wydawało mi się, że nic już nie może bardziej popsuć mi humoru i... jak zwykle pomyliłam się w tym okropnie bardzo. Życie ponownie zawiodło Klarę Marszał. Choć nie pierwszy ani zapewne ostatni raz.
Siedziałam w trzeciej ławce, robiąc niemal wszystko, by nie zwracać na siebie uwagi. Posłusznie wykonywałam każde zadanie, ani razu nie zaszczyciwszy spojrzeniem pana Marcela Kamińskiego, najlepszego nauczyciela na tej zatrutej jadem nienawiści ziemi. Owszem, było mi wstyd za ubiegłotygodniowe wybiegnięcie, ale to pomimo wszystko on powinien czuć się gorzej, bowiem to właśnie on mnie wykorzystał. Utkwiłam spojrzenie w niewielkiej tablicy, starając się nie myśleć gorączkowo o tamtej imprezie. Najgorsze było to, że spędzając czas na tym przeklętym balkonie, czułam się wyjątkowo zadowolona. Od bardzo dawna nie byłam tak beztroska jak wówczas i wszystko to zostało zniszczone przez Anetę, jej cholernego byłego/obecnego chłopaka i alkohol. Nim tak naprawdę na dobre pogrążyłam się w rozżaleniu, Kamiński zakomunikował nam, że to już koniec, na co wszyscy podnieśli się z głośnym łoskotem, pakując do toreb i plecaków zeszyty i piórniki. Ja z kolei, z myślą, że muszę podejść i zapytać go o rozdział poświęcony chemii, w powolnym tempie składałam kopie ćwiczeń, pakując je niemrawo do różowej teczki. Mój żołądek zacisnął się w supeł, sprawiając, że miałam ochotę zwymiotować na własne buty. Ponadto drżałam cała, tak jakbym za chwilę odpowiadać miała przed komisją rekrutującą do wojska. Udręczona swoim strachem uniosłam powoli spojrzenie, by zobaczyć, że szanowny pan Marcel opuścił już salę, pozostawiając mnie w niej wraz z jakimś Przemkiem albo Szymkiem. Chłopak uśmiechnął się do mnie, wyraźnie próbując zagadać, na co machnęłam ręką, zabrałam z ławki torbę i pognałam do wyjścia. Przeklęty idiota. Zawsze, kiedy jest mi potrzebny musi uciec, jak tak można? Łamiąc sobie nogi, zbiegłam z drugiego piętra, łapiąc go tuż za drzwiami wyjściowymi.
- Marcel, poczekaj! - sapnęłam, zatrzymując się dwa kroki od niego. Blondyn wykręcił się w moją stronę, marszcząc nieznacznie brwi. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, jaki jest powód mojego pościgu i łaskawie wyjął z plecaka koszulkę ze skserowanym rozdziałem.
- Kompletnie wyleciało mi z głowy, gdybyś potrzebowała pomocy, to zostaw informację w sekretariacie - odparł oficjalnie, czym zbił mnie z tropu. Jeszcze tydzień temu był tym przymilnym chłopcem z balkonu, a dziś przyglądał mi się chłodno, jakby usilnie starając się być tylko zwykłym nauczycielem. Palant - zawyrokowałam w duchu, życząc mu ogni piekielnych. Istniała również opcja, że Kamiński oczekiwał przeprosin za tamten tydzień. Cóż, nie tym razem, kochaniutki.
- Ok, dziękuję bardzo.
Siląc się na sztucznie radosny ton, posłałam mu krzywy uśmiech, chowając materiały do torby. Skoro chciał grać w tę grę to proszę bardzo, nie miałam zamiaru mu przeszkadzać.
- O co ci chodzi, Klara? - zapytał w końcu, wyraźnie czymś zirytowany. Zapewne nie moim zachowaniem, ale to nie przeszkodziło mu, by się na mnie wyżyć. I to właśnie przelało czarę goryczy. Ten dzień był zły. Już od rana napełnił mnie frustracją i złością, a więc stojąc przed Marcelem, i mając w głowie swoje wcześniejsze myśli i jego pochmurne spojrzenie, postanowiłam mu wygarnąć swoje żale. Zrobić dokładnie to, co sobie obiecywałam przed wyjściem z mieszkania. Chciałam popsuć mu jeszcze bardziej humor, tak, by przez resztę weekendu siedział i obgryzał sobie paznokcie z nerwów.
- O to, że mnie wykorzystałeś!
Posłał mi spojrzenie wyrażające jedynie niezrozumienie, marszcząc nieznacznie brwi.
- Zrobiłeś to, żeby wkurzyć swoją byłą... Anetę... pocałowałeś mnie na balkonie! - dodałam z furią, zniżając głos, tak, by nie mogli tego usłyszeć przechodzący obok ludzie. Kamiński wybałuszył oczy, zrobił dziwną, poirytowaną minę, a potem spojrzał na mnie z litością i pożałowaniem. Już wtedy miałam ochotę zapaść się pod ziemię, ale skutecznie powstrzymywała mnie przed tym moja popieprzona duma.
- Posłuchaj, Klara, nie mam pojęcia, skąd bierzesz swoich informatorów, ale następnym razem radziłbym uważać na słowa. Ty chyba też nie jesteś święta, co?
Już chciałam się wtrącić, gdy ten, z dawką jadu jaka mogłaby wybić pół miasta, dodał:
- I to ty mnie pocałowałaś!
To powiedziawszy, zarzucił plecak na ramię i oddalił się w stronę rynku nowomiejskiego. Ja z kolei, w stanie kompletnego oburzenia i niedowierzania, stałam jak wryta, nie wiedząc, co ze sobą poczynić.
- Mea culpa, ty chamie! - mruknęłam w końcu, posyłając jakiemuś biednemu przechodniowi spojrzenie typowo mordercze. Ponaglona przez nadjeżdżającego rowerzystę, ruszyłam z miejsca, kierując się w stronę Almy, która czekała na mnie pod pomnikiem. W głowie wciąż miałam słowa Marcela o świętości. Jakby mnie ktoś zdzielił w twarz, tym samym uprzytomniając, że wtedy, na balkonie, Marcel był moim Gary'm i że też byłam w stosunku do niego nie fair. Jakby tego jeszcze było mało, to pocałowałam go, myśląc, że to Gary. Piekliłam się przez te trzy tygodnie, zupełnie pomijając swoje przewinienia, co nie mogło świadczyć o mnie najlepiej. Na dodatek zrobiłam z siebie, po raz kolejny, idiotkę przed Marcelem. I jak miałam pójść na następne zajęcia? Jak miałam pokazać mu się na oczy? Musiałam strawić wstyd, jakiego sama sobie przysporzyłam, zapomnieć i żyć dalej, bo tak właśnie wypadało. Miałam tendencję do roztrząsania i nadmuchiwania spraw. Nadeszła więc pora, by to zmienić i w końcu emocjonalnie dojrzeć. Westchnęłam ciężko, zbliżając się do czekającej na mnie Almy. Życie niestety niczego mnie nie nauczyło.
Po drodze opowiedziałam Wieczorek o tym, co zrobiłam i o tym, co powiedziałam, by w odpowiedzi usłyszeć, że nigdy się nie zmienię i już zawsze będę rozhisteryzowaną babą. Bo tak właśnie widziała to Amelia. Oczywiście, jak przystało na nią, odwołała się do historii z Gary'm i mojego czteromiesięcznego związku z Danielem, by spuentować to pokręceniem głową z dezaprobatą.
- Klara, musisz nauczyć się hamować emocje i myśleć racjonalnie, albo przynajmniej zapytać kogoś o radę i tej rady posłuchać, a nie to co teraz - powiedziała wyraźnie zmęczona moimi ekscesami.
- Nie przejmuj się nazbyt tym dzisiejszym. Znając facetów, Marcel o tym zapomni i będzie miał to gdzieś. Przede wszystkim jest twoim nauczycielem, więc zachowuj się poważnie i, na litość boską, olej temat. Było, minęło, i tyle.
Łatwo było jej powiedzieć - pomyślałam, nie wygłaszając już swojej opinii na głos. Pewnie znowu posłałaby mi to złowrogie spojrzenie i walnęła kazanie, które spokojnie ksiądz mógłby wygłosić na niedzielnej mszy. Ceniłam jej opinię, ale Amelia Wieczorek nigdy nie miała problemów w relacjach damsko-męskich. W gimnazjum poznała Mikołaja, a w liceum zostali już parą i na tym kończyły się jej uczuciowe rozterki. Jakie więc mogła mieć pojęcie, o tym co czułam? Nigdy nie miałam szczęścia do facetów, bo albo chcieli mnie wykorzystać albo po prostu szukali związku na siłę, dlaczego więc miałabym nie histeryzować?
- No chyba, że poczułaś miętę, to proszę bardzo, spróbuj do niego wystartować.
- Zamknij się, Alma, bo zamiast mięty dostaniesz pokrzywą po nogach - burknęłam nieprzyjemnie, uderzając ją w ramię. Nawet i ona, podobno najlepsza przyjaciółka, kompletnie nie rozumiała mojego oburzenia, wstydu i paniki. Byłam na tym świecie sama. Rozhisteryzowana i szalona, co w żaden sposób nie chroniło mnie przed idiotycznymi wpadkami. Zanim jednak ruda zdążyła jakkolwiek skomentować moją odpowiedź, naszych uszu dobiegł dźwięk nadchodzącego połączenia.
- Oho, może książę dzwoni cię przeprosić - odparła z rozbawieniem, na co mruknęłam, że Marcel nie ma mojego numeru i żeby się odpieprzyła. Na wyświetlaczu ujrzałam za to numer mojego ojca, który migał wściekle, raniąc moje wrażliwe oczy.
Cholera.
Jasna cholera.
Chciałam głośno przekląć, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie dźwięku.
Dzisiejszy dzień był prawdziwą tragedią i tragedia ta miała trwać po kres mej chorej egzystencji.
*Pomnik Mikołaja Kopernika na Starym Mieście