24.04.2016

#dwanaście.katastrofa

cause there's no one left for us to blame

Z zamkniętymi oczami wymacałam leżący na podłodze telefon i niewiele myśląc, ledwie widząc, odebrałam połączenie, witając się zachrypniętym głosem. Całe pięć sekund później wyskoczyłam z łóżka, zastanawiając się, jak dotrę na dworzec w dwadzieścia minut ubrana w piżamę i na dodatek nie do końca spakowana. Przeklęłam siarczyście, dziękując Marcelowi za telefon i pobiegłam do Bazylów. Miko przetarł oczy, jękną zaspany zerkając za okno, gdzie wciąż panował mrok i po krótkiej chwili ciszy zgodził się podwieźć mnie na dworzec główny. W międzyczasie z moich ust wyrwało się kilka tęgich składanek i ostatecznie dziesięć minut później stałam przy drzwiach, oczekując na swojego szofera. Byłam pewna, że zapomniałam czegoś zabrać, jednak to nie była najlepsza pora, by się nad tym roztkliwiać. Zaspałam. Cholera jasna, zaspałam! Gdyby nie Kamienne Serce i jego dzikie pytanie, gdzie jestem, bo za pół godziny mamy pociąg, nie pojawiłabym się na weselu ojca. I to nawet nie dlatego, że nie chciałam tam być, tylko dlatego, że nie nastawiłam budzika. Życie bywało nieobliczalne. Siedząc więc w samochodzie Bazyla i zastanawiając się czy nie uśnie za kierownicą, zrozumiałam, że ten dzień będzie katastrofą. 
Bez pożegnania wybiegłam z samochodu, wpadając na czekającego Marcela i właściwie bez zbędnych dyskusji pobiegliśmy w kierunku trzeciego peronu. I dosłownie dwie minuty przed odjazdem, usiedliśmy na swoich miejscach oddychając ciężko. Przez moment wpatrywałam się w opustoszały dworzec, by w chwilę później wybuchnąć śmiechem. Śmiałam się jak jakaś chora idiotka, nie wiedząc, jak zatrzymać ten wybuch radości. Przez chwilę obawiałam się nawet, że to zwyczajny atak paniki. Wtedy dopiero Kamiński przekonałby się, z kim tak naprawdę ma do czynienia. Jednak po minucie wróciłam do normlanego stanu, ocierając łzy w kącikach oczu. Naprawdę musiałam być zmęczona. Chłopak spojrzał tylko na mnie bez większych emocji, upychając torbę podróżną na górnej półce. Wyglądał na niewyspanego i obojętnego na otaczającą go rzeczywistość. Przez moment było mi go nawet odrobinę żal. Wydawało się, że zaangażował się w ten wyjazd bardziej niż ja. 
- Przepraszam. Spałam tylko trzy godziny – skłamałam gładko, rozciągając usta w jakimś tragicznym uśmiechu. Nie mogłam zrobić z siebie alkoholiczki. Kamienne Serce zdążył poznać mnie od tej gorszej strony, musiałam więc zachować pozory jakiejkolwiek przyzwoitości. Nawet jeżeli ta przyzwoitość zmieściłaby się w łyżeczce do herbaty. 
- Mamy przed sobą cztery godziny podróży, więc może wykorzystaj ten czas. Popilnuję cię. 
- A ty nie chcesz spać?
Pokręcił głową, a coś w moim żołądku przekręciło się nieznacznie. 
- Zazwyczaj śpię siedem godzin, więc muszę tylko trochę się rozruszać – odparł, uśmiechając się delikatnie. Po chwili wyjął z toby jakąś książkę, której tytuł niewiele mi powiedział, bowiem był po francusku. Zamrugałam oczami, zastanawiając się, o co mu chodzi. 
- Mówisz po francusku? – zapytałam bezmyślnie, opierając głowę o ścianę przedziału. Lada moment miałam zapaść w sen. Ten temat wydał mi się jednak na tyle ciekawy, że postanowiłam go kontynuować. Musiałam go przecież jakoś poznać. W razie gdyby jakiś tajemniczy francuz pojawił się na ślubie, a ja wpatrywałabym się w mojego niby najlepszego przyjaciela jak sroka w gnat, nie dając wiary, że ma taki słodki, charczący akcent. Plan runąłby jak wysadzony w pył stary młyn. 
- Tak jakoś wyszło. 
- Ile znasz języków? – zapytałam podejrzliwie, zastanawiając się, dlaczego niektórzy znają dwadzieścia języków obcych naraz a ja nie mogę przyswoić porządnie jednego. Kamiński zastanawiał się chwilę, by w końcu wzruszyć ramionami.
- Swobodnie posługuję się trzema, a w piśmie jeszcze dwoma innymi. Rodzice filolodzy – dorzucił jeszcze, jakby to było wyjaśnieniem jego super mocy. Widząc moje rozochocone spojrzenie, jego usta wygięły się w jakimś wyrozumiałym uśmiechu. Mogłabym uznać to za przejaw wyższości, jednak mój mózg był wciąż pijany i zmęczony. Postanowiłam więc nie wściekać się jak rasowa idiotka. 
- Angielski, niemiecki i włoski, moi rodzice posługują się nimi biegle i tak jakoś wyszło, że załapałem i poszło z samo z siebie. Osobiście wolę angielski, więc zwyczajnie go uczę. Znam jeszcze francuski, ale wolę czytać niż rozmawiać i teraz zajmuje się jeszcze hiszpańskim. Znając włoski to naprawdę nic wielkiego. 
Wzruszyłam ramionami. Pieprzony geniusz. Nie byłam zazdrosna, o to, że może posługiwać się tyloma językami naraz. Zwyczajnie poczułam się przy nim malutka. Taka niemal że beznadziejna. Bez studiów, które sprawiają radość, bez wielkich ambicji, męcząca się nad angielskim i z trudem pisząca licencjat na jeden z łatwiejszych tematów. Przy nim byłam jakąś muchą. Denerwowałam ludzi swoim smętnym bzyczeniem i od czasu do czasu dostawałam po skrzydłach od losu. Pokiwałam głową, zastanawiając się jak z tego zgrabnie wybrnąć, nie okazując swojego rozżalenia. 
- A pomyśleć, że niektórzy nie potrafią opanować szesnastu czasów gramatycznych – odparłam w końcu ironicznie, nie za bardzo wiedząc, co mogłabym powiedzieć. Marcel nie skomentował tego w żaden sposób. Wzruszył ramionami, najwyraźniej nie mając pojęcia, jak odnieść się do mojego wybitnie szyderczego komentarza. Ostatecznie podsunęłam sobie pod głowę kurtkę i zamknęłam oczy. Czas dzielący mnie od koszmaru wybijał pogrzebowy marsz w mojej głowie. Potrzebowałam snu. Byłam zmęczona, rozczarowana i przerażona tym, co miało niebawem nadejść. Rozmowa z Marcelem potęgowała tylko wrażenie nieuchronnej porażki. Z każdą sekundą pomysł zabrania ze sobą Kamińskiego wydawał mi się coraz głupszy. Przede wszystkim zdolna byłam się upić w trupa, a to ostatnia rzecz, którą chciałabym, by Kamienne Serce zobaczył. W każdej sekundzie mogło wyjść ze mnie drapieżne zwierzę i tym samym zrujnować wesele, ojca, siebie i resztkę mojej godności. Nie miałam pojęcia, czego się po sobie spodziewać. Nie myślałam już nawet o tym, co alkohol może ze mnie wydobyć. Westchnęłam kładąc głowę na oparciu. Te pieprzone niewygodne fotele w niczym nie pomagały. 
- Możesz oprzeć się o mnie – usłyszałam po chwili. Posłałam swojemu towarzyszowi pełne politowania spojrzenie, wykręcając się do niego plecami. 
Jeżeli Kamiński miał mi pomagać w taki sposób, to pewne było tylko jedno. Nie miałam szansy na wygraną. 

Obudziłam się półgodziny przed naszym przystankiem. W przedziale obok nas siedziała kobieta w średnim wieku ściskająca kurczowo swoją granatową torebkę i jakiś trzydziestolatek odziany w szykowny garnitur. Ziewnęłam cicho, kierując swój wzrok na Marcela, który nadal czytał książkę. W końcu jego tęczówki skupiły się na mnie, usta z kolei uniosły się w niewielkim uśmiechu. Wyglądał niemal anielsko. Westchnęłam mimowolnie. Anioł zesłany mi z piekielnych bram. O dzięki ci losie za tak doskonały prezent. Kolejne minuty spędziliśmy na dopracowaniu szczegółów: miejsce poznania, co nas tak w gruncie rzeczy łączy i co dalej planujemy razem zrobić. Pytania idiotyczne, aczkolwiek w mojej rodzinie uchodziło to za standard. Byłam niemal przekonana, że znajdzie się ktoś kto ośmieli zapytać się o ślub i ilość dzieci. Przygotowałam więc na to Kamińskiego, w duchu licząc, że jakimś cudem uniknę tej żenującej konwersacji. 
- Nie przejmuj się, gdy będą niemili. Oni zawsze tacy są. Jeżeli zaczną cię obrażać to się odgryźć i odejdź – dodałam jeszcze, w myślach kalkulując, do czego zdolni są siostra i brat ojca. Ich dzieci zresztą też nie należały do świętych. Wszyscy przekrzykiwali się, wymieniając swoje osiągnięcia, chociaż żadne z nich nie zdołało do końca doprowadzić swoich studiów. Miałam ogromną szansę, by dołączyć do ich grona. 
- Klara… - usłyszałam jak przez mgłę, skupiając się na swoim rozmówcy. Ton jego głosu był poważny i zmartwiony. Moje serce stanęło na moment. Byłam niemal pewna, że Kamienne Serce chce mi zakomunikować, że właśnie zrezygnował z tej szopki, że chce uciec, bowiem wizja tej katastrofy wyraźnie go przerosła. Otworzyłam usta w niemym szoku, będąc przygotowaną na ostateczny cios. 
- Czy to oby na pewno nie przesadzasz? – zapytał łagodnie, wpatrując się we mnie jak sroka w gnat. Jego spokój i ulga jaką poczułam przytłoczyły mnie na moment. Odetchnęłam z ulgą. Marcel nie chciał zwiać. Miał mnie tylko za paranoiczkę, co w tym przypadku wydawało się być dobrą nowiną. 
- Jak ich poznasz, to zrozumiesz – odpowiedziałam w końcu lakonicznie, uznając, że wiedza, jaką blondyn nabył do tego momentu jest wystarczająca. Byłam niemal przekonana, że jutro wieczorem przyzna mi racje i zacznie żałować tej drobnej przysługi. Przed brnięciem w tą rozmowę uratował mnie widok zbliżającej się stacji. Biała tablica obwieszczająca, że jesteśmy w Mszczynie zamigała mi przed oczyma, na co zerwałam się z siedzenia, dobywając swojego bagażu. Kamiński uczynił to samo, wzdychając jedynie ciężko. Choć ciężko to on miał dopiero wzdychać tego wieczoru. 
Na dworcu czekała na nas Pola i Kajtek. Ujrzawszy siostrę, pomachałam jej, zbliżając się szybko do samochodu. Nie mogłam dać po sobie poznać, jak bardzo stresuję się ich spotkaniem z Marcelem. Pierwsze minuty obserwowałam ich natrętnie, zastanawiając się, czy to ma szansę się udać. Kamienne Serce był jednak naturalny. Znowu moje obawy okazały się być bezpodstawne. 
- Jedziemy prosto do babci czy chcesz coś załatwić?
Popatrzyłam bezmyślnie na swoją siostrę, zastanawiając się czy to jakiś tajny kod, bowiem gdzie, u licha, miałabym niby jechać i co niby miałabym tam załatwiać? Widząc jednak jej niewinny wyraz twarzy pokręciłam przecząco głową, przełykając ciężko ślinę. Pierwsze stadium nerwicy. Wszędzie widziałam zagrożenie. Pola dotknęła mojej drżącej ręki, uśmiechając się pocieszająco. Tylko ja w tym towarzystwie nie wierzyłam w trafność swojego planu. Odbierałam to jako dobry znak. 
Kajtek z Marcelem prowadzili dyskusję na temat jakiegoś nowego modelu czegoś tam, ja z kolei wpatrywałam się w kraniec swojej kurtki, próbując opanować stres. Zdawałam sobie sprawę, że nie jestem sama na tym okrutnym świecie. Otaczali mnie ludzie, którzy chcieli mojego dobra. Musiałam tylko zmierzyć się z tym ślubem. Musiałam odpuścić i zrozumieć, że czasami tak to już bywa i nie mogę układać czyjegoś życia według własnego planu. Ojciec wybrał. Mogłam mu jedynie dopiec i nieco ubarwić ten wieczór. Jednak nic ponad to. 
Piętnaście minut później staliśmy już pod kamienicą babci, zaśmiewając się z jakiegoś durnego żartu. Wydawało mi się, że obecność Poli i Kajtka pomaga Kamińskiemu i mnie. W ich towarzystwie zachowywaliśmy się jak paczka kumpli z ogólniaka, która chciała jedynie dobrze się zabawić i wrobić całą rodzinę. Moja siostra była wniebowzięta uknutą intrygą. Jej wsparcie w jakiś przedziwny sposób przywracało mi spokój. 
Gdybym tylko wiedziała, jaki los zgotuje mi własna babcia, Marcel Kamiński nigdy nie wyszedłby z samochodu, ba!, nigdy nie przyjechałby do Mszyny. 
Seniorka rodziny Marszałów przywitała nas u progu mieszkania ubrana w swoje ulubione czarne spodnie, szary sweter i granatowy fartuch w grochy, który kupiłam jej w prezencie jakieś cztery lata temu. Jej natapirowane siwe włosy spinała ogromna, finezyjna klamra a na powiekach lśnił perłowy cień. Przywitałam się z nią szybko, wyrażając swoje obawy co do jej makijażu. Do ślubu wciąż pozostało jakieś pięć godzin, więc wątpiłam, by to małe dzieło sztuki które miała na twarzy i głowie utrzymało się do tego czasu. Babcia machnęła jednak ręką, mówiąc, że to tylko próba i o szesnastej ma zamiar przebić swoim wyglądem wszystkich. Włączając w to nawet panną młodą. 
- Zrobiłam dla was kanapki, herbatę, no i kawa też się znajdzie. Wchodźcie do salonu! – zakomunikowała po przywitaniu się z pozostałą trójką. Marcel odstawił swój bagaż przy szafce na buty i uśmiechając się do mnie, ruszył w naszym kierunku. Przez chwilę czułam się nawet zrelaksowana. Wszystko przebiegało całkiem sprawnie. Babcia była uprzejma i nie poruszała trudnych tematów. Dopytywała Kamieńskiego o studia, pracę i skąd pochodzi. Wszystko odbywało się na neutralnym gruncie do momentu, gdy jej przebiegłe spojrzenie spoczęło na mnie i trzymanym w dłoni rogalikowi. 
- Przytyłaś trochę, Klara, wy, miastowi to nigdy nie umiecie trochę o siebie zadbać. Kobieta potrzebuje trochę ciała, ale kontroluj to, bo później to ciężko o dobrego chłopaka. A jak już o chłopakach mowa…
Przełknęłam z ledwością ostatni kęs, czerwieniąc się jak burak. Moment, którego się obawiałam właśnie nadszedł. A Marszałowie rzadko kiedy zastanawiali się nad wypowiadanymi słowami. Ogólnie rzecz ujmując byliśmy rodziną pozbawioną wstydu. 
- Ostatni raz przyprowadziłaś tu chłopaka jakoś w pierwszej klasie liceum, prawda? Nigdy tego nie zapomnę – zaśmiała się gromko, dotykając teatralnie swojego fartucha. Spojrzałam szybko na Kamienne Serce, jednak ten bez wpatrywał się w babcię z błyskiem radości w oku. Tak jakby dokładnie spodziewał się takich smaczków z mojego życia. Miałam ochotę go udusić. Bezczelna bestia. 
- Jak on tam miał, ten twój chłopak… Tyfus! – zatriumfowała, celując we mnie palcem, na co wszyscy niemal zakrztusili się śmiechem. Ja z kolei zamknęłam powieki, oddychając ciężko. 
- Tytus, babciu, on miał na imię Tytus. 
Kobieta machnęła ręką. Imię tak naprawdę nie miało znaczenia. 
- Pamiętam jak czekaliście aż wyjdę do kościoła, pod pretekstem obejrzenia starych zdjęć. Niezłą niespodziankę miałam, jak wróciłam po parasol. Nie spodziewałam się, że ludzie potrafią się tak ze sobą spleść, a tym bardziej szesnastolatkowie! Twój ojciec dostałby apopleksji, gdyby was nakrył. Szkoda, że z nim zerwałaś tydzień później. Pomimo imienia był całkiem przyzwoity. No i ojciec adwokat, świetna partia! – zawyrokowała na koniec, wstając od stołu i zabierając pusty talerz. Rozejrzałam się niepewnie po pomieszczeniu, dostrzegając jak cała trójka zagryza wargi, powstrzymując się od wybuchu śmiechu. Jako jedyna miałam ochotę się rozpłakać i wybiec na chodnik w ten chłodny, listopadowy dzień. Nie tylko ojciec niszczył mi życie. Babcia najwyraźniej też obrała sobie to za jakiś życiowy cel. Niewiele obchodziła mnie Pola i Kajtek; pewna byłam, że słyszeli tę historię z dziesięć razy, jednak z Marcelem było inaczej. Nie chciałam, żeby dowiadywał się o tak wstydliwych rzeczach. Jego zdanie o mnie mogło jeszcze bardziej się pogorszyć. I na dodatek miałam z nim lekcje do końca czerwca. A jak miałam patrzeć mu w oczy, po tym, co potencjalnie mógł tu jeszcze usłyszeć?
- Nie słuchaj, Marcel, babcia ma starczą demencję, niewiele pamięta. 
Wypowiedziałam te słowa z powagą, o jaką trudno było mi nawet na pogrzebach. I w tej chwili wszyscy zaczęli śmiać się na głos, niemal przewracając stojącą za nimi paprotkę. Chwilę wpatrywałam się w nich rozżalona, by ostatecznie mruknąć coś złośliwie i dokończyć swojego rogalika. 

Kolejne trzy godziny spędziłam w mieszkaniu mamy, która nieszczęśliwie miała szkolenie w Warszawie i nie mogła przyjść do urzędu stanu cywilnego. Zazdrościłam jej tej wymówki. Wiedziałam też, że nie zrobiła tego z zazdrości czy żalu. Zwyczajnie nie miała ochoty spędzić czasu z rodziną ojca i wysłuchiwać komentarzy na temat rozwodów i rychłych ślubów. Rodzice wbrew pozorom zachowali całkiem przyjacielskie stosunki. Zanim ojciec spotkał Kornelię, zawsze gdy byliśmy w Mszynie, chodziliśmy do restauracji i rozmawialiśmy o wszystkim tak jak za dawnych czasów. Stojąc więc i wpatrując się w swoje odbicie w lustrze, odkryłam kolejny powód swojej nienawiści. Korni zwyczajnie odebrała mi poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście wiedziałam, że Laura i Tomasz nigdy nie będą już razem, ale zawsze mogłam spędzić z nimi czas i przez moment udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku a ich rozstanie nie musi być oznaką zerwania kontaktów. Zacisnęłam dłoń na kredce do powiek, oddychając ciężko. Nie chciałam tu być. Nie chciałam tam iść. W tym momencie pragnęłam wsiąść do pociągu, wrócić do Torunia, położyć się i rozpłakać. Nie pogardziłabym też męskim ramieniem, które objęłoby mnie i zapewniło, że słusznie postąpiłam. Zanim zrealizowałam swój plan, Pola pojawiła się w progu łazienki odstawiona w jakąś czerwoną sukienkę. Przez kilka sekund wpatrywałam się w jej lustrzane odbicie, by ostatecznie westchnąć, poprawić włosy i ruszyć w jej kierunku. Zanim wyszłyśmy na dobre przytuliłam się jeszcze do niej, próbując odzyskać jakąkolwiek wiarę w swój plan. W ostatecznym rachunku zrozumiałam jednak, że nic mi nie może już pomóc. 
Pogoda tego dnia nie była najlepsza. Nagie gałęzie drzew poruszały się w rytm wiatru, pozbawiając się ostatnich brązowych liści. Atmosfera była więc iście grobowa. Brakowało tylko kłębów szarych chmur i deszczu siąpiącego na głowy zaproszonych gości. Wpatrywałam się w nadjeżdżający samochód, czując jak złość ustępuje rozczarowaniu. Pola uśmiechnęła się pocieszająco, przytulona do boku swojego chłopaka. Nie minęło dziesięć sekund, gdy Marcel ścisnął moją dłoń w pokrzepiającym geście, posyłając mi pełne zrozumienia spojrzenie. Nie potrafiłam jednak podziękować mu za ten gest. Wpatrywałam się w ten korowód nieszczęścia, zastanawiając się, co nastąpi później i czy cokolwiek nastąpi. Nie byłam zazdrosna o nowe rodzeństwo. Właściwie uważałam, że ojciec potrzebował takiej zmiany w swoim życiu. Tomasz zawsze był opiekuńczym i rozsądnym facetem. Po rozwodzie i wyprowadzce córek, nowy członek rodziny pomógłby mu w przezwyciężeniu samotności i melancholii. Żałowałam jedynie, że kobieta którą wybrał na towarzyszkę życia odsuwa go od rodziny. To był ten cios, który nie pozwalał mi zwyczajnie pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Wykrzywiłam usta w uśmiechu, ściskając nieco mocniej dłoń Kamińskiego. Gdy para młoda, choć w przypadku ojca to mało stosowne słowo, wyszła z samochodu, spuściłam wzrok, nie mając zamiaru przyglądać się pięknej sukni, utapirowanym włosom i debilnemu wyrazowi twarzy swojej przyszłej macochy. 
Żałosna ceremonia zaślubin przebiegła nadzwyczaj szybko i bez zbędnych udziwnień. Przysięga żywcem spisana z internetowej strony dla zdesperowanych singli wydobyła się z ust małżonków i pięć minut później wszyscy ustawili się w szeregu, by pogratulować nowożeńcom. W tym momencie miałam ochotę zwymiotować na beżowy dywan rozłożony tuż przy biurku urzędnika. Mleko się rozlało. Nie mogłam już powiedzieć, że się nie zgadzam albo wyjść z hukiem, oznajmiając wszem i wobec, że mam w dupie ich przyszłość i tym samym odcinam się od własnego ojca. Choć przyznaję, miałam ochotę przyjąć panieńskie nazwisko matki i zagrać ojcu na nosie. Tak dla przekory. Byłam tak bardzo na niego zła. Byłam przekonana, że to tylko kwestia czasu, gdy z moich uszu i nosa buchnie para jak w kreskówkach dla dzieci. 
- Pójdę przed tobą – usłyszałam głos Poli, wbijając stalowe spojrzenie w wytapetowaną twarz Kornelii. Nawet na własnym ślubie nie mogła pokazać swojego prawdziwego oblicza, stwierdziłam z przekąsem, kiwając głową na znak zgody. W konsekwencji stałam na końcu kolejki, układając w myślach najbardziej jadowite życzenia jakie kiedykolwiek usłyszała nowo zaślubiona para. 
- Nie chcesz tego.
Spojrzałam na Kamińskiego, zastanawiając się, o co u licha mu chodzi i dlaczego gada do siebie. Mężczyzna miał jednak poważny wyraz twarzy, który ewidentnie wskazywał, że adresatem jego wypowiedzi jestem właśnie ja. 
- Nie chcesz powiedzieć czegoś, czego będziesz żałować. Zrób to szybko, ale bez tego, co planujesz. 
Zacisnęłam pięści, powstrzymując się od zgrzytania zębami. Cholerny pan dobra rada. Nie zadałam tego głupiego pytania, skąd o tym wie, ani też nie zaprzeczyłam z przytupem. Patrzyłam prosto w jego zaniepokojone oczy, dostrzegając w nich tylko troskę. Być może właśnie to niespodziewane uczucie sprawiło, że złagodniałam na moment. Chwilowe poczucie, że jest tu ktoś, kto martwi się tylko o mnie, a nie o nowożeńców, przyniosło mi dziwną ulgę. Nie byłam tu sama. W odpowiedzi kiwnęłam głową, nie znajdując słów, by skomentować jego radę. Pięć minut później nadeszła nasza kolej. Stanęłam przed ojcem i wybranką jego serca, zastanawiając się, jak śmiesznie musi to wyglądać. Skwaszona córka obok uradowanej, niemal równolatki, nowej żony jej ojca. Świetnie. Tomasz nie patrzył jednak na mnie. Wpatrywał się zaskoczony w Marcela, nie do końca wiedząc, co powinien zrobić. Ja też nie wiedziałam. Nie przemyślałam kwestii ich poznania. Kamienne Serce, ewidentnie jedyna ogarnięta osoba w tym towarzystwie, zreflektował się szybko, przedstawiając się ojcu jako mój przyjaciel. 
- Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – dodałam od siebie, Marcel dorzucił coś równie mało znaczącego i po niechętnym ucałowaniu w policzki państwa młodych ruszyłam szybkim krokiem do wyjścia. Wydawało mi się, że Tomasz chce nas jeszcze o coś zapytać, a może ustalić pewne kwestie, jednak nie zdobył się na taką odwagę. Przez moment czułam satysfakcję. Osiągnęłam pierwszy punkt. Ojciec czuł się zakłopotany i zbity z tropu. Nie miał pojęcia o Kamińskim. Pierwszy krok, by zdać sobie sprawę, że traci się dziecko. 

Kwestie formalne, czyli kieliszek szampana, pierwszy taniec i jakieś denne podziękowania (w tym również te wymuszone dla córek) upłynęły mi w atmosferze ogólnej obojętności. Przyglądałam się temu z pewną dozą niedowierzania i rozbawienia. Mój ojciec był autentycznie zakochany w Kornelii. Wpatrywał się w nią jak ciele w malowane wrota, a jego twarz przybierała ten nieświadomy, służalczy wyraz. Nie chciałam jednak wiedzieć, co sprawiło, że Tomasz Marszał zapałał do niej tak namiętnym uczuciem. Pewne kwestie najlepiej zostawić niedopowiedziane, tak głosiło moje życiowe motto. Zresztą bardzo trafne, jeżeli miałabym przeanalizować mój życiorys. Pierwsze dwie godziny spędziłam więc przy stole jedząc wszystko to, co znajdowało się w zasięgu mojego spojrzenia i rąk. Oczywiście wszystko to zakrapiałam alkoholem i jakimiś obrzydliwymi eko sokami. W towarzystwie Poli, Kajtka, Marcela i Magdy, jednej z moich kuzynek, potrafiłam zapomnieć o powodzie, dla którego się tu zebraliśmy. Od czasu do czasu zerkałam na przód sali, by zobaczyć jak radzą sobie nowożeńcy, jednak nie dostrzegłszy tam żadnej zadymy szybko wracałam do rozmowy. Przed dwudziestą, przyglądając się jak Marcel tańczy z Magdą, postanowiłam wyjść na chwilę i zaznać dobroci świeżego powietrza. Właściwie szukałam tylko pretekstu, by zapalić i pozbyć się tego uporczywego uczucia zalegającego mi w klatce piersiowej. Miałam wrażenie, że żyje tam jakiś mały, zraniony potwór, który blokuje przepływ powietrza, tym samym sprawiając cholerny ból. Sama nie wiedziałam, czy chcę się rozpłakać czy może bardziej zwymiotować. W konsekwencji postanowiłam więc zapalić. Z natury byłam przezorną osobą, więc zaopatrzyłam się w ten zestaw w momencie, gdy zdecydowałam się na ten przyjazd. Czyli mniej więcej we wczorajsze południe. Włożyłam płaszcz i niepostrzeżenie wyślizgnęłam się z pomieszczenia. Przez chwilę szukałam miejsca, w którym mogłabym się zaszyć i ostatecznie usiadłam na jakiejś desce między zwiędłymi rabatkami i dziwnymi, brunatnymi zaroślami. Po tej krótkiej chwili wyjęłam z paczki upragnionego papierosa, rozkoszując się jego zapachem. Po alkoholu zawsze przejawiałam tendencję do popadania w nałogi. Na dodatek gdy bywałam ponad przeciętnie smutna potrzebowałam czasu, by przemyśleć wszystko na spokojnie i rozkoszować się chwilą. Tylko ja, papieros i otaczająca mnie noc. Czyż to nie było wspaniałe i romantyczne? I w momencie gdy pomyślałam o tym przeklętym romantyzmie tuż u mojego boku wyrósł Marcel Kamiński. W swojej własnej pieprzonej osobie. To znaczy byłam mu wdzięczna za wszystko: za to że trzymał mnie w ryzach, że był taki uroczy, zabawny i towarzyski. Był wszystkim tym, czego potrzebowałam. Mógł jednak odpuścić sobie wychodzenie za mną. Tyle troski naraz zwyczajnie mnie przerażało. Chłopak usiadł obok mnie, wziął z moich kolan papierosa i po chwili odpalił go własną zapalniczką. Przez chwilę siedzieliśmy w kompletnej ciszy, wsłuchując się w wieczorne pohukiwanie miasta. 
- Rozmawiałaś z tatą? – zapytał, ciskając petem o ziemię. Jego głos nie wyrażał jednak żadnych wielkich emocji. Pokręciłam głową, nie wiedząc, jak inaczej mogłabym na to zareagować. Nie, nie rozmawiałam, nie miałam zamiaru i przede wszystkim nie chciałam. On najwyraźniej czuł to samo. W pewnym momencie już nawet pogodziłam się z myślą, że w żaden sposób nie zepsułam tego wieczora. 
- Chyba powoli zaczynam cię rozumieć – odparł po jakiejś minucie, odpalając mi drugiego papierosa. Jego obecność mimo wszystko mnie nie drażniła. Po prostu siedział obok mnie, coś tam pobrzękiwał, ale w żaden sposób nie zakłócał mojego melancholijnego pola. A przyznać musiałam, że było to nietypowe zjawisko. 
- W czym konkretnie? 
Całą sobą powstrzymywałam się przed rzuceniem ironicznej uwagi. Obawiałam się, ze to doprowadziłoby mnie na jakiś przedziwny skraj rozpaczy. Kamiński westchnął przeciągle, jakby próbując odnaleźć tor własnych myśli. Jego spojrzenie nie należało do najtrzeźwiejszych, nie był jednak pijany. 
- Kiedy mówiłaś o swojej rodzinie, nie chciałem ci uwierzyć. Teraz jednak, spędziwszy dziesięć minut z twoimi wujami, dochodzę do wniosku, że wszyscy skupieni są na tym, by znaleźć twój słaby punkt. Nie interesują się tobą, tylko zwyczajnie próbują zepchnąć cię na margines, przy tym siląc się na poprawienie swojego ego. 
Skinęłam głową, zgadzając się z taką opinią. Swoją rodzinę zanalizowałam jakieś trzy lata temu i od tamtej pory unikałam jak ognia. Pocieszał mnie jedynie fakt, że Marcel zdołał to zauważyć i poprzeć zajęte przeze mnie stanowisko. W ten sposób byłam przynajmniej pewna, że problem nie leży po mojej stronie. 
- Obserwowałem też twojego ojca – kontynuował tym samym wyważonym, uspakajającym głosem. – Tutaj też myślałem, że wyolbrzymiasz, ale przez całe przyjęcie nawet nie spróbował z wami rozmawiać. Być może to też wasza rola, jednak mimo wszystko powinien spróbować naprawić więzi. Tym bardziej teraz. Jeżeli nie wykazuje się inicjatywą, to wy też macie prawo tak go traktować. 
Zaśmiałam się ponuro, odpalając kolejnego papierosa. Mogłam albo zwymiotować na chodnik i zwyczajnie się  pogrążyć, albo poczuć ulgę i pozwolić sobie na moment zapomnienia. Zapomnieć o ojcu, mojej rodzinie i mającej miejsce dziesięć metrów dalej szopce. To wszystko zwyczajnie mi ciążyło. Moja klatka piersiowa była ściśnięta. Zablokowana. Pozbawiona możliwości ruchu. Dusiłam się. Tylko sekundy dzieliły mnie od wybuchu rozpaczy. 
- Przepraszam za to, co ci powiedziałam w październiku – wypaliłam niespodziewanie, najwyraźniej broniąc się przed tematem dotyczącym Tomasza Marszała. A przecież jedynym sposobem na uniknięcie niewygodnej rozmowy, było rozpoczęcie innej. O wiele gorszej. Kamienne Serce zamrugał trzy razy zdziwiony takim obrotem sytuacji. Po całych dziesięciu sekundach otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak po chwili je zamknął. Uznając najwyraźniej, że pytanie mnie o cokolwiek i tak nie ma sensu. Minutę później zrozumiał, dlaczego to zrobiłam i wydawał się z tym pogodzić. 
- W porządku. Gdzieś w międzyczasie zrozumiałem twój wybuch. Naprawdę nic wielkiego. 
- Byłeś wściekły – dodałam cicho, nie wiedząc, w co tak naprawdę brnę. 
- Bo Aneta nie jest tematem, o którym lubię dyskutować. I oskarżyłaś mnie o wykorzystanie, więc miałem pełne prawo się zdenerwować. 
Przytaknęłam ruchem głowy, wzdychając ciężko. Atmosfera nie była już lekka. Czułam, że gdzieś za nami wrze gorący strumień, który lada chwila nas zaleje. Czułam mrowienie na całym ciele. Jednak nie potrafiłam uciec. 
- Miałam prawo – wybąkałam niezbyt rozważnie, zaciągając się dymem. 
- Miałaś. Założę się, że twoi informatorzy nie zostawili na mnie suchej nitki. 
Westchnęłam. Jeden jedyny raz mogłam być z nim szczera. W końcu co mnie nie zabiło, mogło mnie wzmocnić. 
- Nie ukrywam, że fakt, iż jesteś jej byłym nie wpłynął na moją opinię. Po prostu jej nie lubię. A wszyscy dookoła mówili, że Aneta to widziała i że zrobiłeś jej na złość. 
Marcel zaśmiał się, biorąc papierosa. Byliśmy naprawdę świetnie dobrani. Obydwoje wypiliśmy trochę za dużo i najwyraźniej planowaliśmy tego wieczora wyhodować raka. Idealnie. Kopaliśmy sobie ten sam grób. 
- Nie wykorzystuję przypadkowych dziewczyn, żeby się na kimkolwiek odegrać. I nie mam ochoty na nowe związki, gierki i zabawy w to wszystko. Zapomnijmy o tym. Tamten wieczór nie miał znaczenia…
Zanim Kamiński zdążył zakończyć swoje zdanie, tuż przy nas pojawiła się Pola. Rozciągała usta w dziwnym, desperackim uśmiechu, wyraźnie powstrzymując się od ucieczki. 
Przynajmniej nie byłam sama. Na dodatek czułam dziwne ukłucie w okolicach klatki piersiowej. Ledwo mogłam oddychać. W końcu wstałam z deski, pytając siostrę, co się stało. Kamiński również stanął na nogach, podając mi zapalniczkę i na wpół wypaloną paczkę papierosów. 
- Zaraz będzie tort i toast, potem koniec – odparła lakonicznie – myślałam już, że uciekliście. 
Zanim zdążyłam zaoponować, Apolonia niemal wyrwała mi z rąk cenny pakunek i minutę później zaciągała się już dymem. Nie chcąc jej pozostawić samej, bowiem samemu paliło się niezwykle smutno, poszłam za jej przykładem. I tak nie czułam się najlepiej, więc jeden papieros w tą czy w tamtą nie mógł nic zmienić. Kamienne Serce towarzyszył nam w milczeniu wyraźnie zamyślony. A ja zwyczajnie  nie miałam ochoty go pytać o powód jego stanu. Zdałam sobie sprawę, że właściwie nie mam ochoty przebywać w jego towarzystwie. Nagle poczułam zwyczajną niechęć. Choć nie byłam pewna czego ona dotyczy. 

Po powrocie do wnętrza restauracji usiedliśmy we czwórkę przy naszym stoliku, ogrzewając się alkoholem. Po trzecim kieliszku światła w pomieszczeniu zgasły i na środku sali pojawił się tort wraz z dziwnymi, plującymi ogniem świeczkami. Kelnerzy dostarczyli nam szampana w perfekcyjnych, długich i pięknych naczyniach. Roześmiałam się nieco histerycznie, przypatrując się jak nowożeńcy, spijając sobie nektar z dzióbków, kroją ciasto, udając przy tym idealnie dobranych. Autentycznie miałam ochotę zwymiotować. Czułam się cholernie źle. Czułam, że się duszę. Duszę od nadmiaru emocji, alkoholu i tytoniu. Było mi przeraźliwie smutno. Nigdy wcześniej nie czułam się w ten sposób; oszukana, samotna i zdradzona. Marzyłam tylko o tym, by położyć się w jakimś wygodnym miejscu i zwyczajnie zasnąć. Zapomnieć, wymazać, odpuścić. Miałam ciężką głowę i ciężkie życie. Nie mam pojęcia, co tak naprawdę wydarzyło się przez kolejne dziesięć minut. Jedliśmy tort, dalej piliśmy alkohol i być może prowadziliśmy bezsensowne rozmowy. W pewnym momencie obok mnie i Poli pojawił się ojciec. I Kornelia, choć ją usilnie ignorowałam. Szybko wypiłam to, co pozostało w mojej szklance, uśmiechając się cierpko. Tomasz zachowywał się nad wyraz uprzejmie. Tak jakby mój stan nie robił na nim wrażenia. Tak jakbyśmy dyskutowali cały wieczór i przy tym świetnie się bawili. Przez ułamek sekundy poczułam do niego nienawiść. Gorące, wypalające mi resztki rozumu uczucie. Spojrzenie mojego ojca ostatecznie skupiło się na Kamińskim. Wpatrywał się w niego z rozwagą, jakby szukając jakiegokolwiek tematu, który zapoczątkowałby rodzinną pogawędkę. Marcel ostatecznie rozpoczął jakiś drętwy temat, chwilę podyskutowali o niczym i nagle z ust mężczyzny, który niegdyś był mi najbliższym człowiekiem, wydobyły się te słowa. Słowa, które doprowadziły mnie do wrzenia. Woda w czajniku nie potrafiłaby się tak zagotować jak ja w tamtym momencie. 
- Klara nigdy o tobie nie mówiła…
Usłyszawszy to zdanie, a właściwie tylko jego połowę, odstawiłam z hukiem kieliszek, wlepiając w ojca mordercze spojrzenie. 
- Może gdybyś nie uganiał się za młodszymi i spróbował mnie wysłuchać, wiedziałbyś o wiele więcej – wycharczałam na jednym wydechu, czując jak narasta we mnie furia. Gdybym tylko mogła zmiotłabym to wszystko w pył. Mój szanowny rodzic wpatrywał się we mnie osłupiały a jego zacna małżonka niemal zakrztusiła się pitą oranżadą. 
- Może gdybyś przypomniał sobie o córce, wiedziałbyś jak cholernie trudny przeżywa czas, jak każdego dnia walczy ze sobą i swoimi myślami, jak cierpi i jak tęskni za rodzicami. Może gdybyś miał coś innego na względzie niż zaspokojenie swoich seksualnych…
W tym momencie poczułam, jak ktoś mocno ściska moją dłoń i próbuje odciągnąć od stołu. Nie widziałam wiele. Oczy zaszły mi łzami, a w oczach dudniła przeraźliwa cisza. Zrozumiałam wówczas, że to co w mojej głowie było szeptem, w rzeczywistości okazało się krzykiem. Zanim zdążyłam zareagować silny powiew wiatru musnął moją nagrzaną skórę twarzy. 
- W porządku, Klara. Wszystko w porządku. 
Marcel trzymał mnie w żelaznym uścisku, kołysząc miarowo. Nie czułam już nic. Nic prócz zmęczenia i łez spływających mi po policzkach. 
Nie wiem, co się wydarzyło potem, bowiem obudziłam się w mieszkaniu babci i w łóżku, które teoretycznie miał zająć Kamiński. 
Moje życie było katastrofą. 
I na dodatek Kamienne Serce uważał, że tamten wieczór na balkonie nie miał znaczenia.