why can't we see when we bleed we bleed the same?
Miałam ochotę kogoś udusić. Choć nie jestem pewna czy to stwierdzenie w pełni oddać może to, co właśnie odczuwałam. Byłam wściekła, a przez to niemal bliska rozpaczy. Jednak ani kłótnia z Almą ani tym bardziej wyżycie się na grupie gimnazjalistów, którzy hałasowali w autobusie nie mogła przynieść mi upragnionej ulgi. Przez cały tydzień chodziłam więc z miną człowieka, który chce znieść jajko, ale tak bardzo go ono uwiera, że nie jest w stanie go z siebie wyrzucić. Ewentualnie wyglądałam jak ktoś kto cierpi na chroniczne rozwolnienie. W wielkim skrócie: byłam cholernie szczęśliwa. Wydawało mi się, że mój humor pomimo wszystko nie powinien mieć wpływu na atmosferę jaka panowała w naszym mieszkaniu. Unikałam sytuacji, które doprowadziłyby mnie do furii, próbowałam również wybierać tematy niewymagające wielkiego zaangażowania emocjonalnego i przede wszystkim większość czasu spędzałam w swoim pokoju, udając, że zajmuję się swoim kwiczącym licencjatem. W gruncie rzeczy siedziałam na tyłku, wpatrując się w ekran laptopa i rozmyślając nad zmianą tożsamości albo ucieczką w Bieszczady. Raz po raz porównywałam swoje życie sprzed roku, dochodząc do wniosku, że tamten okres (pomijając historię z Gary'm) należał do niezwykle szczęśliwych i spokojnych. Martwiłam się jedynie wczesnym wstawaniem i brakiem czasu na zwykły odpoczynek. Nie musiałam ślęczeć nad podręcznikami ani rozważać nad swoją karierą chemika. Zwyczajnie pakowałam sobie cukierki, czasami jakieś czekoladki, a potem wracałam do domu, kładłam się na łóżku i szłam spać. Żadnej wielkiej filozofii. Żadnych kłótni i problemów z rodzicami. Tylko ja i mój fizyczny ból, który był o wiele łatwiejszy do zniesienia niż ten psychiczny, doskwierający mi właśnie teraz. Z jednej strony nie chciałam, by moje życie było monotonne i skupione na odkładaniu pieniędzy i walczeniu z szalonymi liderami grupy, z drugiej jednak strony czy to nie byłoby łatwe? Zero zmartwień, od czasu do czasu drobna kłótnia z menagerem i reprymenda u kierownika działu. Na tym etapie życie oczekiwałam czegoś więcej; więcej samodzielności, więcej wsparcia i więcej zaangażowania od samej siebie. W efekcie siedziałam na tyłku, patrząc bez przekonania w monitor laptopa. Nigdy nie należałam do zdecydowanych kobiet. Gdy mogłam się wahać i kręcić nosem, robiłam to bez najmniejszego zająknięcia. Ponadto nigdy nie wykazywałam ponadprzeciętnych zdolności, co zmuszało mnie do wybierania między większym a mniejszym złem. Do dziś nie byłam pewna, do której kategorii należał wybór chemii i samego powrotu tutaj. Czasami zastanawiałam się, czy rozwód rodziców i obecna sytuacja z ojcem miały wpływ na to, co się wydarzyło. Czy byłabym szczęśliwa, gdyby moja rodzina nigdy się nie rozpadła albo czy studiowałabym w Toruniu, poznała Almę, Mikołaja i ostatecznie znalazła się w Bath? Odpowiedź była tak przygnębiająca, że omijałam ją szerokim łukiem, wyłączając pasjansa i biorąc w dłonie podręcznik ze wzorami. Chciałam wierzyć, że co mnie nie zabije, to na pewno kiedyś wzmocni, ale czasami nawet i tego nie mogłam być pewna.
W piątek wieczorem, kiedy resztką sił przywlokłam się z angielskiego w kuchni czekała na mnie niespodzianka. Biała koperta, na której wykaligrafowano drobnym pismem moje imię i nazwisko. Przez chwilę wpatrywałam się w tą niezwykłą rzecz, podziwiając drobne różyczki zdobiące boczne klejenia. Nie wiem, czego się spodziewałam, właściwie nie tego, czego powinnam, co pomimo wszystko było dziwne. Tydzień rozmyślań. Tydzień zagryzania warg, po to, by nie wybuchnąć. I gdy tylko w moim dłoniach pojawiła się przyczyna tego stanu, nie zorientowałam się. Przez ani jedną sekundę nie przeszło mi przez myśl, że może to być właśnie to. Zaproszenie na ślub. Gdy w mych dłoniach ostatecznie pojawiła się zdobiona złotymi liśćmi kartka, odłożyłam ją na stół z odrazą, w obawie, że za moment wybuchnie mi przed oczami. W przypływie złości najpierw planowałam to spalić, jednak uświadomiwszy sobie, że istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że spalę również mieszkanie, porzuciłam tę myśl, siadając na stołku. Nie miałam zielonego pojęcia, co począć. Z uporem maniaka wpatrywałam się w to drogie, szykowne zaproszenie przewiązane jakąś różową szmatką, oczekując, że lada chwila spłynie na mnie mądrość całego świata. Ostatecznie, ledwie go dotykając, rozchyliłam strony, wpatrując się w imię i nazwisko ojca oraz jego przyszłej żony. Zerknęłam na datę, a uświadomiwszy sobie, że to za dwa tygodnie, zaśmiałam się ponuro. To byłoby na tyle z ojcowskich obietnic.
Kiedy Alma z Mikołajem wrócili do mieszkania, koperta wraz z podartym na sto kawałków zaproszeniem spoczywała w koszu, tuż obok skórki po bananie i skorupkach po jajkach. Idealnie miejsce, dla tak perfekcyjnej, drogiej rzeczy. Ja z kolei siedziałam przy stole, tępo wpatrując się w zdjęcia jakiejś laski z liceum, która właśnie urodziła dziecko, wzięła ślub i wiodła swoje sielskie życie w kawalerce na łódzkich Bałutach. Wieczorek widząc pogardę wykrzywiającą mi twarz, zerknęła na monitor, a potem machnęła lekceważąco ręką.
- Ogląda kobiety spełnione w małżeństwie – mruknęła do Bazyla, wyjmując z lodówki coś do jedzenia. Chłopak wyraźnie nie rozumiejąc nic z tego, co się dzieje, zdjął kurtkę, odwiesił ją w korytarzu i zajął miejsce obok mnie. Przez chwilę wpatrywał się w to, co robię na facebooku, a potem wsparł na stole. Wyglądał jak ktoś, kogo życie sponiewierało wielkimi nieszczęściami.
- Co w ogóle u ciebie słychać? – zapytał, unosząc niewyraźnie kąciki ust – nie widziałem cię chyba z dwa dni – zaśmiał się, dziękując Almie za podane kanapki.
Jako, że nie miałam ochoty na jakiekolwiek interakcje, wzruszyłam ramionami, wyłączając komputer. Nie czułam się w obowiązku zwierzania się komukolwiek ze swojego życia. Listopadowa chandra przejęła kontrolę nad mym smutnym żywotem, odbierając mi chęci na okazywanie entuzjazmu. Z jednej strony wiedziałam, że mogę liczyć na Bazylów, z drugiej jednak spodziewałam się tego, co powie Amelia. A tego pieprzenia bzdur zwyczajnie nie byłabym w stanie znieść. Nikt nie mógł bronić ojca. Nie po tym wszystkim, co się wydarzyło. Chciałam, by Alma choć raz przyznała mi rację; by choć raz powiedziała, że mój gniew jest słuszny. Ona jednak wolała stać po drugiej stronie. Postanowiłam więc nie dzielić się z nią swoim żalem. Zwyczajnie ominąć ten niewygodny temat i przegryźć cały żal i całą złość w samotności. Byłam pewna, że za dwa miesiące wszystko wróci do normy i znowu zacznę się jej zwierzać. Teraz zwyczajnie nie byłam w stanie.
- Studia, praca, praca, studia, sen – odparłam bez cienia emocji, wstając od stołu. Ruda posłała mi podejrzliwe spojrzenie, ostatecznie rezygnując z drążenia tematu, za co byłam jej wdzięczna. Pomimo wszystko wydawała się akceptować moje dziwne zachowania, więc mogłam być pewna, że nasza przyjaźń nadal trwa. Nawet jeżeli jestem taką paskudną przyjaciółką.
- Dobranoc – usłyszałam jeszcze na odchodne, po czym zniknęłam w mrokach swojego zagraconego pokoju.
Najgorsze nadeszło w sobotę. Wstałam o dziesiątej. Kolejną godzinę przeleżałam na łóżku, wpatrując się tępo w sufit i rozmyślając nad tym, co powinnam właściwie zrobić. Ojciec dobijał się do mnie od co najmniej trzech dni. Mama wysyłała nieskładne smsy, błagając o kontakt, a Apolonia, wyraźnie wzburzona tym, co się działo w naszej słodkiej rodzinie, kategorycznie zabroniła mi rozmawiać z kimkolwiek. I tym razem wyjątkowo miałam zamiar jej posłuchać. Wszyscy byli szaleni, więc nikogo nie powinien dziwić fakt, że sama należałam do tej zacnej kategorii. Ostatecznie wygrzebałam się spod kołdry o jedenastej i, jak nigdy tego nie robiłam, założyłam dżinsy i bluzę, i wyszłam do kuchni, gdzie swoje miejsce grzała już Alma. Bez pośpiechu zrobiłam sobie kawę, dwie kanapki i zajęłam miejsce obok okna. Wieczorek posłała mi szybkie spojrzenie i bez słowa wróciła do czytania gazety. Zwyczajny, toruński poranek.
- Widziałam zaproszenie – odparła całe cztery sekundy później, nie odrywając spojrzenia od swojego piśmidła. Ta krótka uwaga wystarczyła, by wywołać lawinę. Lawinę żalu, złości, smutku i goryczy. Choć wiedziałam, że Amelia nie jest niczemu winna, nie potrafiłam oprzeć się tej sile, jaka nagle wydawała się skumulować w moim nędznym organizmie.
- Czy ja, do cholery, grzebię w twoich śmieciach? – fuknęłam wściekła, odsuwając od siebie talerz ze śniadaniem. Ruda westchnęła przeciągle, wyraźnie szukając słów, które złagodziłyby mój temperament.
- Po prostu wrzucałam śmieci i zauważyłam. Nie chciałam przekroczyć strefy twoje komfortu – odparła nader spokojnie, próbując nie poddać cię bijącej ode mnie negatywnej energii.
- Nie musiałaś czytać. Zresztą był podarty, więc odłóż na bok to swoje nędzne tłumaczenie.
Wieczorek zamilkła zbita z tropu moim buńczucznym tonem. Nie wiem, czy była bardziej zaskoczona taką postawą czy też bardziej przerażona tym, co właśnie się ze mną działo. Ostatni raz pokłóciłyśmy się na poważnie jakiś rok temu i to tylko dlatego, że wygarnęła mi prawdę o Gary’m. Wówczas byłam jeszcze w nim zakochana i ślepo wpatrzona w jego świńską twarz.
- Nie jestem twoim wrogiem. Mogłaś mi powiedzieć, tak jak zawsze. Też nie popieram tego, co twój ojciec zrobił. Jednak uważam, że powinnaś się tam pojawić. Cokolwiek myślisz…
- Wiesz co, Alma, właśnie dlatego nic ci nie powiedziałam. Zawsze stoisz po jego stronie. Za każdym pieprzonym razem mówisz o nim, jak o kimś, kto nie wie do końca co robi. Teraz też to powiesz?
Pokręciła głową, jednak dojrzałam w jej oczach nutę buntu. Gdy otwierała usta, by coś jeszcze powiedzieć, machnęłam ręką, dając jej znak, że zwyczajnie mam dość.
- Kiedy go potrzebowałam, wystawił mnie dla Kornelii, gdy potrzebowałam go na lotnisku, musiał być z Kornelią, gdy chciałam mu powiedzieć o swoich planach, był z Kornelią. Kornelia powinna mu wystarczyć na ślubie. Osiągnął to, o czym marzył. Koniec historii.
- To mu to powiedź, do cholery! Zawsze masz problem z tym, co robią inni, ale nigdy z nimi o tym nie rozmawiasz. Masz pretensje, ale sama nie robisz nic, żeby to zmienić, więc nadal się dziwisz, że wszystkie twoje sprawy stoją w miejscu?
Stanęłam jak wryta, rozdziawiając usta w wyrazie szoku. Doskonale wiedziałam, że Wieczorek miała o wiele więcej na myśli, niż wesele mojego ojca. W tych trzech zdaniach zawarła wszystkie moje porażki i zarazem lęki. Nie musiała nic dodawać. Spojrzałam na nią, powstrzymując łzy, które napływały mi do oczu. W tamtym momencie czułam się zraniona i odrobinę oszukana przez los, co nie zmieniało faktu, że Wieczorek miała pieprzoną rację. Wtedy jakoś nie chciało to do mnie dotrzeć.
- Świetnie. Cieszę się, że w końcu to powiedziałaś…
- Ale to prawda, Klara, nie chciałam cię urazić, ale taka jest prawda. – dodała spokojnie, przyglądając mi się z nutą zaniepokojenia.
- Przykro mi, że tak długo się powstrzymywałaś przed jej powiedzeniem – burknęłam nieprzyjemnie, po czym w pośpiechu wzięłam torbę, kurtkę i założywszy niedbale buty wyszłam z mieszkania. W międzyczasie z moich oczu wypłynęło kilka łez, które starłam szybko jednym ruchem dłoni. Było mi przykro; zwyczajnie przykro, że nie potrafię stawić czoła tej sytuacji i na dodatek wdaję się w bezsensowne kłótnie. Dobrze wiedziałam, że to co przed chwilą zaszło między mną a Almą należało do moich chorych zachcianek. Chciałam się na kimś wyżyć, Wieczorek była obok, więc dlaczego nie?
Nie miałam pojęcia, gdzie mogłabym się udać. Wiatr szalał między budynkami, poruszając ogromnymi, niemal ogołoconymi z liści gałęziami drzew i drobnymi krzakami. Na dodatek temperatura dzisiejszej nocy spadła do pięciu stopni, więc sam komfort przemieszczenia się na dworze był niezwykle ograniczony. Owinęłam szyję jakimś cienkim szalikiem, który zdołałam wygrzebać w tym całym szale, zastanawiając się, czy to nie odpowiedni dzień na skoczenie z mostu. W ten sposób mogłabym udaremnić to śmieszne wesele i zablokować je na co najmniej rok. O ile oczywiście ojciec przejąłby się śmiercią swojej córki. W końcu nie miałam pewności czy cokolwiek obchodzi go moje nędzne życie. Moje stopy, jakby nagle odłączając się od mózgu, ruszyły w stronę starego miasta. Nie miałam lepszego pomysłu; na starówce zawsze mogłam wejść do jakiejś przypadkowej kawiarni, wypić kawę i zwyczajnie się nad sobą poużalać. Zresztą co innego miałabym robić podczas takiej pogody? Krążyć wokół, żeby złapać grypę albo coś gorszego? Miałam zamiar popełnić samobójstwo ale nie w taki sposób! Szukałam czegoś bardziej wyrafinowanego; czegoś, co pozwoli mi być zapamiętaną na lata. Zatrzymanie ruchu na moście Piłsudskiego na pół dnia pretendowało do otrzymania pierwszego miejsca w tym smutnym konkursie. Krople łez od czasu do czasu zwilżały moje poliki, chociaż nie wiedziałam czy to nadal z powodu mojego stanu psychicznego czy też zwyczajnie z powodu hulającego wietrzyska. Wciąż byłam smutna, aczkolwiek nie na tyle, by ronić krokodyle łzy na środku ulicy. Wolnym krokiem przeszłam pod łukiem i zaczęłam przedzierać się między budkami ze świątecznymi ozdobami. Tłumy turystów i mieszkańców zalały niewielki pasaż, przez co miałam wrażenie, że znalazłam się na jakimś dziwnym wydarzeniu. Wszyscy opatuleni w grube kurtki, przyglądali się niezwykłym przedmiotom, by ostatecznie nie wydać złamanego grosza. W takich chwilach było mi szkoda tych wszystkich sprzedawców, którzy, by zarobić na chleb, musieli sterczeć tu i wciskać nędzne kłamstwa, by ostatecznie nie zarobić nawet dychy. Brutalność życia. Szybko przecisnęłam się między stoiskami, krocząc dumnie po mniej zatłoczonej stronie chodnika. Wątpiłam, by cokolwiek miało mnie jeszcze zaskoczyć, gdy nagle na wysokości Dworu Artusa usłyszałam, a potem zobaczyłam, jak Marcel Kamienne Serce, wódź Indian, macha ręką i wykrzykuje moje imię. Stanęłam jak wryta, nie wiedząc, co mam zrobić. Nie minęło dwadzieścia sekund, gdy znalazł się obok mnie i z uśmiechem na twarzy wyrzucił na jednym wydechu:
- Cześć, posłuchaj mam sprawę, czy możesz udawać, że byliśmy umówieni? Zaraz ci wytłumaczę, po prostu chodźmy w tamtym kierunku – dłonią wskazał mi pomnik, a potem nie zmieniając wyrazu twarz, złapał mnie delikatnie za łokieć i ruszył przed siebie. W niemym geście zdziwienia, rozchyliłam usta, czyniąc to, co mi kazał. Przez moment przeszło mi przez myśl, że chce się odpłacić za to wszystko, co mu dotychczas zrobiłam, ale uznałam, że to byłoby naprawdę dziwne. Dziwniejsze nawet niż moje rysunki w zeszycie. Po przejściu niecałych pięćdziesięciu metrów, Kamiński zatrzymał się, rozglądając dookoła.
- Dzięki, uratowałaś mi życie! – odparł z westchnieniem, wkładając dłonie do kieszeni – wracałem z zajęć w szkole językowej, gdy przypadkiem spotkałem kumpla swojego brata. Piotrek jest w porządku, ale kiedy muszę słuchać o jego laseczce, która chciała studiować, no i się tu sprowadzili, żeby mała mogła się edukować, to wymiękam. Przepraszam, że tak cię zaskoczyłem i pewnie przeszkodziłem w czymś, ale byłaś ostatnią deską ratunku.
Wzruszyłam ramionami, nieco zawiedziona takim wytłumaczeniem. W sumie nie wiem nawet na co liczyłam. Może na romantyczne wyznanie? porwanie, żeby mi powiedzieć o swojej miłości, albo zwyczajną chęć spędzenia ze mną sobotniego południa? Na dodatek byłam próżnia i żałosna. Nie dziwne, że wiecznie chodziłam nadąsana skoro wymagałam o wiele więcej niż mogłam otrzymać. Blondyn przyglądał mi się przez chwilę, wyraźnie nie wiedząc, co mógłby powiedzieć. Zapas podziękowań i wytłumaczeń wydawał się właśnie skończyć.
- Wszystko w porządku? – zapytał niespodziewanie, wlepiając we mnie te swoje zielone patrzałki. Miałam ochotę krzyknąć, że jest kurewsko idealnie, ale pohamowałam swój entuzjazm. Nie mogłam być tą żałosną dziewczyną, która wypłakuje się na męskim ramieniu; na męskim ramieniu, którego zna jedynie z lekcji angielskiego i jednej, nieważnej imprezy urodzinowej.
- Może się przejdziemy? Wisła ma dzisiaj piękny kolor – dodał z entuzjazmem, na co posłałam mu zdziwione spojrzenie, jakby nie dowierzając, że stoi przede mną Marcel. Ten ponury, milczący, pozbawiony życiowej ikry Marcel. Na dodatek uśmiechał się w ten irytująco-radosny sposób, co tylko potęgowało wrażenie surrealizmu.
- Skoro tak bardzo błagasz, to chodźmy – mruknęłam, po czym ruszyłam w kierunku uliczki, której nazwy nie znałam, a która zdecydowanie prowadziła na Bulwar Filadelfisjki. Całą drogę milczeliśmy, jednak nie było w tym ani odrobiny niezręczności. Tak jakbyśmy byli stworzeni do tej frapującej czynności. Kamiński szedł obok mnie, wyraźnie pogrążony w swoich myślach a i ja nie wyglądałam na zbyt przejętą jego obecnością. I uczucie to było cholernie dziwnie.
Kiedy dotarliśmy nad brzeg rzeki, fale obijały się delikatnie o betonowe schodki. Wpatrywałam się w zielony odcień wody, zastanawiając się, czy podczas skoku z mostu najpierw złapałabym skurcz i poszła na dno, czy próbowałabym walczyć. Właściwie nie należałam do typu wojownika. Szybko się poddawałam, a więc szansa, że podjęłabym próbę walki była naprawdę znikoma.
- Lubię, kiedy jest zamarznięta – usłyszałam, przypominając sobie nagle o Marcelu kroczącym u mego boku. Oderwałam spojrzenie od tafli, przenosząc je na chłopaka. Cichy szum rzeki uspokoił moje myśli. Nadal byłam zdenerwowana, ale nie miałam już ochoty nikogo uderzyć. Jedyna korzyść.
- Ja też, ze śniegiem na brzegu – uniosłam nieznacznie kąciki ust – bardzo brakowało mi w Bath typowej zimy. Niemal większość czasu lało, a jak nie lało to z kolei wiało. Masakra - dorzuciłam, usilnie starając się rozpocząć jakąś rozmowę. Pomimo wszystko nie chciałam, by Kamienne Serce wziął mnie za naburmuszoną furiatkę, która na dodatek traktuje go jak zło koniecznie. Przecież nie byłam taka! Owszem, miewałam problemy z emocjami, ale w gruncie rzeczy byłam uprzejmą i zabawną kobietą; w gruncie rzeczy naprawdę mogliśmy się zakumplować.
- Ja mieszkałem w Nottingham, na północ od Londynu – kontynuował, na co przytaknęłam z zapałem. Znaleźliśmy idealny temat! Nie byłam pewna, czy Marcel wie, że przeprowadziłam mały wywiad środowiskowy, niemniej jednak uznałam, że to miłe, że chce się ze mną czymś podzielić. Spacerując więc brzegiem Wisły, opowiadał mi o tym, jak mieszkał w Anglii przez pięć lat aż do narodzin siostry, i jak bardzo nie chciał wracać do Polski. Przez dłuższy czas odczuwał ogromny żal do rodziców, że nie pozwolili mu kontynuować nauki zagranicą. Ostatecznie nie miał pojęcia, czy zrobili dobrze czy też nie. Z czasem pogodził się ze swoim powrotem, uważając, że samotne życie w Wielkiej Brytanii byłoby trudne i być może zwyczajnie nakłoniłoby go do zejścia na złą drogę. Kilkanaście minut rozważaliśmy nad wpływem samodzielnego życia nastolatka, po czym zajęliśmy się moją przygodą w Bath. Marcel był dobrym słuchaczem. Za każdym razem gdy na niego spoglądałam, uśmiechał się i przytakiwał; czułam, że po raz pierwszy od bardzo dawna ktoś mnie słucha i właściwie chce tego słuchać. Kroczyłam obok niego, czując jak cały gromadzony tygodniami żal unosi się ponad miastem i znika pośród pierzastych chmur. Od bardzo dawna nie czułam się taka… wyzwolona i lekka. Nigdy też nie przypuszczałam, że zwykła rozmowa może tyle zmienić. Po dwóch godzinach znowu dotarliśmy do bram starego miasta. Kamiński wskazał dłonią na przejście dla pieszych, a potem podążył za mną. Z jednej strony nie chciałam, by nasze spotkanie się zakończyło, z drugiej jednak wiedziałam, że nie mogę tego przeciągać w nieskończoność. Marcel przyszedł mi jednak z pomocą. Jak na rycerza przystało. Byłam w stanie nawet uwierzyć, że rycerze naprawdę istnieją, a moje fantazje wcale nie odbiegają tak daleko od rzeczywistości.
- Masz ochotę na kawę? Albo herbatę jeśli wolisz. Strasznie zimno dzisiaj – powiedział, jego ton głosu z kolei wskazywał na to, że naprawdę chce spędzić ze mną jeszcze trochę czasu. Po cichu liczyłam też, że w końcu poznał mnie od tej lepszej strony. Naprawdę byłam już znużona byciem jędzą, ujrzenie więc we mnie zwykłej, normalnej dwudziestolatki byłoby świetną odmianą. Bez zastanowienia przystałam na jego propozycję, godząc się na kawiarnię, którą podał jako pierwszą. Prawdą był fakt, że nie miałam wielkiego doświadczenia w tym zakresie. O ile lubiłam pić kawę, tak chodzenie po mieście, by wydać sześć złoty na coś pospolitego, nie budziło we mnie zachwytu. Preferowałam swoją kuchnię, jakiś syrop, trochę cukru i zwykłą czarną, rozpuszczalną kawę. Nic ponad to. Szybko podzieliłam się tą myślą z moim towarzyszem, na co zaśmiał się uprzejmie, chowając dłonie do kieszeni. Mróz, o dziwo, stał się jeszcze gorszy niż przed południem.
- Ja z kolei lubię czasami usiąść w zwykłej kawiarni i napić się niezwykłej kawy. Kiedy znajdujesz właściwie miejsce, żadna kawa w domu nie smakuje już tak samo.
Wzruszyłam ramionami.
- Mam wrażenie, że podobnie bywa z ludźmi – westchnęłam cicho, pogrążając się na moment w własnych myślach. Nie wiem, dlaczego to powiedziałam i czy zrobiłam to specjalnie. Właściwie nie miałam też pojęcia, po co te słowa padły z moich ust. Mogłam zachować to dla siebie; ukryć swoje przemyślenie i zwyczajnie cieszyć się obecną chwilą. Kamiński przytaknął ruchem głowy, ale nie skomentował tego w żaden sposób, za co byłam mu wdzięczna. Wydawało mi się, że obydwoje przeszliśmy w swoim życiu przez trudne związki albo – jak w moim przypadku – znajomości. Choć to irracjonalne jak na tamten okres, czułam, że coś nas łączy, i o dziwo nie miałam na myśli głębokiego, romantycznego uczucia z toną konfetti w kształcie serduszek. Wydawało mi się, że oboje jesteśmy zwyczajnie czymś zmęczeni i nie potrzebujemy kolejnych komplikacji. Wiedziałam, że mogę mieć w nim kolegę i, co mnie zaskoczyło chyba najbardziej, czułam się z tym cholernie dobrze. Ja, Klara Marszał, po raz pierwszy podczas rozmowy z facetem, którego polubiłam, pomyślałam, że dobrze byłoby mieć w nim tylko przyjaciela. Nic ponad to. Na dodatek wystarczyło mi tylko kilka godzin nad brzegiem Wisły, by zrozumieć, że czasami ważniejsza jest sama rozmowa niż ukrywanie w kątach. Idealny początek.
Marcel wybrał kawiarnię, której wnętrze przypominać miało to z Przyjaciół, słynnego, bijącego rekordy popularności serialu. Pomarańczowa kanapa była więc główną atrakcją tego miejsca, jednak nie usiedliśmy na niej, bowiem okupowana była przez grono rozchichotanych koleżanek, które zapewne obgadywały sprawy czysto sercowe. Albo zwyczajnie obgadywały swoich facetów. W tle szumiał jakiś odcienk Przyjaciół, wyświetlany na dużym ekranie. Idealna atmosfera. Po kulku sekundach rozglądania się dookoła, wybraliśmy mały stolik z dwoma krzesłami, znajdujący się tuż obok okna, za którym powoli zapadał zmrok. Urok jesiennych wieczórów. Zaczynały się o wiele za wcześnie i w konsekwencji zawsze skłaniały do chorych refleksji. Kamienne serce zamówił dla mnie orzechowe macchiato a sobie wziął zwykłe espresso.
- Mogę zadać ci pytanie? – zaczął nieco niepewne, a ja poczułam jak żołądek podchodzi mi do gardła. Zresztą tego typu pytanie chyba zawsze spotykało się z podobną reakcją. W moich myślach nagle pojawiło się tysiąc scenariuszy i każdy przewidywał jakąś małą katastrofę. Bo o co mógł chcieć mnie spytać Marcel? W gruncie rzeczy mogło to być coś błahego, coś niewiele znaczącego i zwyczajnie niezwiązanego z naszym życiem osobistym. Jednak mogłam się mylić. Mieliśmy za sobą mile spędzony czas, w końcu się rozluźniłam i przestałam zachowywać jak rozkapryszone dziecko, a więc może uznał, że to najlepsza pora na rozpoczęcie poważnej rozmowy? Wpatrywałam się w niego przez kilka dobrych sekund, starając się opanować przerażenie, jakie mną zawładnęło. Kamiński nie wydawał się być jednak przejęty moją reakcją. Tak jakby się tego spodziewał.
- Tak... oczywiście – wyjąkałam wreszcie, pozwalając, by świat się zatrzymał. Może chciał mi oświadczyć? Zaśmiałam się w duchu, oczekując nadejścia katastrofy.